poniedziałek, 12 listopada 2012

A na obiad... za ocean!

 Marzyło mi się zrobić dłuższy post na temat mojego pobytu w Kanadzie. Miałam, uwierzcie mi, z milion zdjęć, które niestety w niewyjaśnionych okolicznościach gdzieś zaginęły. To niestety zredukowało moje zamiary, ale już planuję jak tu zdobyć kopię od rodziny, która również, gdzieś w swoich stosach płyt CD ma  jedną z tymi zdjęciami. Postaram się więc je zdobyć i wprowadzić swój plan w życie. Póki co jednak pozostają mi marzenia i... jedzenie. Zdawać się może, że za oceanem ludzie pakują w siebie tonę frytek i hamburgerów, nie wspominając o litrach coli. Będąc tam, za każdym razem jak tylko nadarzała się okazja pójścia do McDonald'a i złożenia zamówienie grałam twardzielkę i naprawdę niewiele razy przez ten cały czas się na coś skusiłam. Przyznać jednak również muszę, że przynajmniej u mojej rodziny nie były to częste wypady. Wiadomo, jak się je na zewnątrz, w restauracji, gdziekolwiek poza domem, to trudno jest kontrolować to, co jemy, bo najzwyczajniej w świecie po prawie całym dniu chodzenia masz ochotę zjeść cokolwiek. Raz właśnie coś takiego mnie spotkało. Zwiedzaliśmy Toronto, a tam naprawdę jest co zwiedzać  i tak się złożyło, że od wyjścia z domu do wieczora nie mieliśmy zwyczajnie czasu gdzieś usiąść. Biegając od atrakcji do atrakcji, nawet nie poczułam, że jestem głodna. Gorzej było jak już wracaliśmy. Głód objawił się w postaci ogólnego niezadowolenia z otaczającego świata i nawet to wielkie, dalekie miasto nie było w stanie mnie ugłaskać. Weszliśmy więc do pierwszej lepszej restauracji, która była ogromna i pełna ludzi. U nas pewnie byłaby zwykłą stołówką, w której przesiadują studenci. I zamówiłam kanapkę kanadyjską. Błagam... Czułam ją przez następne kilka dni. Na wielkim talerzu leżała kanapka z dwóch kromek chleba tostowego (zimnego!), w środku którego był kurczak (niedogotowany!) i to wszystko było polane sosem (zimnym!). Prawda jest taka, że poskubałam trochę kanapkę nie wierząc, że to co widzę faktycznie ma miejsce i zajęłam się frytkami, które na szczęście zajmowały pół talerza. Osobiście nie tracę wiary w ludzi i mam nadzieję, że to był po prostu wypadek przy pracy i to ja byłam tym nieszczęśnikiem, na którego trafiło... No ale pewnie tego dnia było wielu takich... I nie tylko tego dnia...W każdym razie wiedziałam, czego nie zamawiać już nigdy więcej. Kolejne doświadczenie.
 To, co mnie zachwycało, to obecność Tim Hortons na każdym kroku. To jest coś w stylu Starbucks'a, ale obecne jest tylko w Kanadzie. Jest tam pyszna kawa, ciastka, bajgle, pączki, muffiny. Dosłownie wszystko, co być powinno. Ja osobiście rozkoszowałam się ice cappucino praktycznie dzień w dzień. Zdaję sobie sprawę z tego, że najlepiej to nie wpłynęło ani na moje zdrowie, ani na sylwetkę, ale co tam. Niektórych przyjemności sobie nie odmawiajmy. Zachwyciłam się również innymi rzeczami. Otóż w domu, a przynajmniej tam, gdzie mieszkałam, zauważyłam, że ludzie bardziej pilnują zdrowego odżywiania. Oczywiście małe grzeszki się zdarzają, nie wymagajmy wiele. Jednak wyglądało to lepiej niż w Polsce, co mnie osobiście zdziwiło. W każdym razie przywiozłam kilka pomysłów na potrawy, które dosłownie zawładnęły moim sercem, szkoda tylko, że najczęściej udaje mi się robić jedynie chili con carne, które jest najlepsze na świecie i uwierzcie, każdy tak twierdzi, jak chociaż raz spróbujesz, przepadasz, jesteś kupiony/a. Prócz tego na stole zdarzał się sernik filadelfijski, który najlepiej smakował niestety zrobiony tam. Nie wiem, czy to kwestia powietrza, czy o co chodzi, ale przy takich samych składnikach i proporcjach, smaku identycznym, jak mi się zdarzyło zrobić w Polsce, to coś mi nie grało. Albo ja coś zepsułam. Będę próbowała dalej... Cudowną potrawą okazało się też taco, jednak w Polsce nie znalazłam jeszcze okazji na tą potrawę. Generalnie zarówno chili, jak i taco pochodzą z kuchni meksykańskiej, a wiadomo, że jest to jedna z popularniejszych kuchni w Stanach i Kanadzie(popularności kuchni chińskiej chyba nikt nie pobije). Dlatego też te potrawy są bardzo często przyrządzane nie tylko w restauracjach,ale i w domach. A oto jak ja zrobiłam moje własne chili.

Składniki:
500g mięsa mielonego (robione jest najczęściej z wołowego, ale kiedyś zrobiłam eksperyment i wybrałam lżejszą wersję- mięso z indyka, danie również było pyszne)
ząbek czosnku
średnia cebula
puszka czerwonej fasoli
puszka białej fasoli
puszka kukurydzy
koncentrat pomidorowy
oliwa, sól, pieprz, woda
przyprawa do chili con carne

                                                                                                 


 Rozgrzewamy oliwę i siekamy cebulę z czosnkiem, a następnie wrzucamy na oliwę. Gdy cebula się zeszkli, dodajemy całe mięso, pieprzymy, solimy i podsmażamy. Gdy mięso po krótkim czasie będzie podsmażone, dodajemy koncentrat (dwie/trzy łyżki), przyprawę i zalewamy je wodą tak aby je przykryć, nie lejmy za dużo, bo będzie za rzadkie. Przykrywamy pokrywką i całość dusimy ok. 40 minut. Po tym czasie dodajemy oba rodzaje fasoli i kukurydzę. Wszystko mieszamy i dusimy jeszcze przez dziesięć minut. Podajemy z pieczywem.



P.S. Muszę się jedynie przyznać do tego, że nie dodałam białej fasoli, bo o niej totalnie zapomniałam.


Smacznego! S.

Fot. by Nadine.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz